„…droga do domu” to część dłuższej opowieści. Jeśli trafiłeś tu pierwszy raz i chciałbyś wiedzieć, jak zaczęła się ta historia, wskakuj tutaj.
W każdej podróży, nawet tej najdalszej i najdłuższej, przychodzi moment, że trzeba wracać do domu. Tym właśnie różni się podróż od włóczęgi, której końca zwykle nie widać. Z podróży jest dokąd i po co wracać, z włóczęgi niekoniecznie. Dobrze jest oderwać się od codzienności, w której wiemy, jak i gdzie… komu wziąć, a komu dać… na rzecz przygody, kiedy każde jutro jest niespodzianką. Nieubłaganie jednak wszystko się kończy, a my pełni wspomnień, obrazów, dźwięków, smaków wracamy do domu. I znowu nam „nie wyszło”, chcieliśmy wracać przez Szwajcarię i Austrię, a tak się złożyło, że jednak przez Niemcy. Ostatni kierowca stopa odwiózł mnie pod same drzwi domu, pod ostatnią klatkę w bloku.
Nocne rozmowy mają to do siebie, że wyczerpują mniej lub bardziej, a nazajutrz człowiek ma trudności w zbieraniu się. Tak i my pod Metz, zanim spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na drogę łapać stopa, to już żadnego citroena nie było w pobliżu. Tego dnia zbyt daleko nie dojechaliśmy. Tego dnia w ogóle zastanawialiśmy się, czy gdziekolwiek jechać. Drugim stopem dotarliśmy jednak do Strasburga. Młodzi ludzie w naszym wieku wracali z wakacji w trzy osoby, obładowani bagażami pod dach, a mimo to nas zabrali. Wtedy myślałem, że to szczyt pakowności osobówki, dopóki kilka lat później w Albanii nie zgarnęła nas z pobocza czteroosobowa rodzinka, także obładowana po sufit. (Da się? – da! Ale to inna historia). Na dziś mieliśmy dość, byliśmy blisko granicy niemieckiej – zostaliśmy pod Strasburgiem.
Pusta droga – czy damy radę złapać stopa?
Kolejny dzień to był szybki dzień powrotu do ojczyzny. Nie licząc Niemki ze śmierdzącym psem, która zostawiła nas na zapyziałej wiosce, gdzie nie jeździło nic. Dlaczego? A tak, bo po drodze zmieniła plany. To jest wkalkulowane w stopowanie, czasem ląduje się w takich właśnie miejscach. I o dziwo, na pustych drogach, dość szybko łapie się pierwszego stopa. Stracony na bezdrożach czas, nadrobiliśmy w BMW, klasa ABC czy coś podobnego. Średnią prędkość przelotową mieliśmy blisko 230 km/h. Trasę około 100 km do Karlsruhe pokonaliśmy w niespełna pół godziny. Chwilę odsapnęliśmy na stacji i zatrzymał się pachnący nowością chrysler, coś jak wcześniejsze BMW. I kolejny kierowca, który bardzo chciał nam pokazać, co jego fura potrafi, i przez całą drogę nie zwalniał poniżej 200 km/h. A że co chwila kogoś doganiał i musiał przyhamowywać, to żołądki mieliśmy już dość wysoko. Moment i byliśmy pod Chemitz, trochę zieleni, ale byliśmy cali.
Prosta droga do…
Ostatni dzień wyprawy należał do tirów. Pierwszy raz tego dnia jechaliśmy z rodowitym Niemcem (prawdopodobnie Helmut był z DDR-u), który nie bał się mandatów i zawiózł nas, aż za Drezno. Tam na parkingu poznaliśmy Krzyśka ze Śląska, który akurat ruszał do Gliwic i nas zabrał. Moja towarzyszka podróży bardzo chciała jechać do Warszawy. Krzysiek więc wywołał nam przez radio drugiego kierowcę i tuż przed przejściem granicznym się rozdzieliliśmy. Dojechała cała i zdrowa, kilka tygodni później spotkałem ją w Krakowie. Ślązak-myśliwy okazał się bardzo pogodnym i wesołym człowiekiem. Droga nam szybko zleciała i dużo dowiedziałem się o realiach pracy w branży transportowej.
I znów wylądowałem na parkingu. Krzysiek próbował pomóc i wywołać kogoś przez radio, ale niestety nikt nie jechał w moim kierunku. Zostałem sam i wyszedłem na drogę. Z Gliwic do Krakowa jest blisko i można to zrobić jednym dobrym stopem, a można tłuc się cały dzień i tak nie dojechać – prawo przygody. Miałem szczęście i zatrzymał się Michał, jakieś sto parę metrów dalej, ale się zatrzymał. A zatrzymał się, bo zobaczył moją koszulkę z politechniki. Sam był świeżym absolwentem wydziału mechanicznego. Od słowa do słowa i szybko się okazało, że byliśmy na tych samych rajdach i bawiliśmy się na tych samych koncertach. Świat jest mały. Los znów mi sprzyjał. Michał z entuzjazmem słuchał moich opowieści z wyprawy. Wspominał z sentymentem swoje wojaże, zanim wskoczył w tryby pracy i zaczęła się codzienność… Tak skończyła się moja pierwsza, duża autostopowa wyprawa, Michał podwiózł mnie pod samą klatkę szarego, wielkopłytowego bloku.
To już jest koniec
Ta wyprawa skończyła się jak wszystko, co się kiedyś kończy, ale marzenia o kolejnych przygodach nie skończyły się nigdy. Nawet „kampania wrześniowa”, jak wielka by ona nie była, zaczęła się i skończyła, i poszła w zapomnienie. Wyprawa, choć fizycznie dobiegła końca, jest ze mną po dziś dzień. Często wspominam tych wszystkich ludzi, bez których dobrej woli nie byłaby ona możliwa.
Z notatek doliczyłem się 71 kierowców samochodów osobowych i ciężarowych. Z niektórymi z nich dane nam było przejechać tylko kilka kilometrów, z innymi kilkaset. Niektórzy mimochodem podrzucali nas na kolejną stację, inni nadkładali drogi, żeby nas podwieźć bliżej celu. Nawet ten szybki Jean-Pierre, z którym nie ujechaliśmy nawet kilometra, był częścią tej wyprawy i dołożył swoją cegiełkę do prawie 6000 km przygody przejechanej autostopem. To dzięki tym wszystkim (nie)przypadkowym ludziom mogliśmy zrealizować nasze marzenia, by zobaczyć kawałek świata.
I choć po latach można próbować odtworzyć wyprawę tą samą trasą, w tym samym składzie, to już nigdy nie wrócimy w te same miejsca. I nie w tym rzecz, że krajobraz się zmienił. Doświadczenia, jakie dorzuciliśmy do swojego worka na plecach, zmieniły nasz sposób patrzenia na świat. A puentą tej opowieści niech będą słowa z rozmowy z ostatnim kierowcą Michałem: wszystko ma swój czas.
Co było dalej?
To już ostatni odcinek tej historii. Mam nadzieję, że dobrze się czytało.
Wszystkie odcinki znajdziesz tu – z Pamiętnika taty.