„Rysiek z Polski” to część dłuższej opowieści. Jeśli trafiłeś tu pierwszy raz i chciałbyś wiedzieć, jak zaczęła się ta historia, wskakuj tutaj.
Polacy są wszędzie
Z Pragi wywiózł nas Josef, złapany wprost na przystanku autobusowym, ot tak. Początkowo rozmowa, jak zwykle w takich przypadkach, toczyła się po angielsku, dopóki nasz kierowca nie dowiedział się, że jesteśmy z Polski. Josef miał bowiem dziadka spod Warszawy i zadziwiająco dobrze znał język polski. Taki narodowy akcent, a jak pokazały kolejne dni i kolejne wyprawy, nie taki odosobniony – Polacy są wszędzie.
Rysiek z Polski
W Pilźnie przegapiliśmy stację benzynową i znowu wysiedliśmy w najgorszym z możliwych miejsc do łapania stopa, czyli na zjeździe z autostrady. Powtórka z rozrywki. Z tą różnicą, że tym razem nie było stacji. Widmo nocowania na pobliskim polu zawisło nad naszymi głowami, musieliśmy tylko sforsować płot. I w tym miejscu zjawił się on, nasz bohater, który wybawił nas z kłopotu – Rysiek z Polski. Pomógł nam dostać się do Monachium, a my w zamian przysporzyliśmy mu trochę strachu.
– Wsiadajcie i tak wam się tu nikt nie zatrzyma – pierwsze słowa, jakie usłyszałem po otwarciu drzwi czerwonego tira.
Rysiek miał rację, miejsce było fatalne na całej linii, więc nawet nie pytałem, dokąd jedzie. Byleby się stamtąd wydostać, byle do najbliższej stacji albo parkingu. Rozjazd był na tyle nieciekawy, że nie dość, że wszyscy gnali, ile fabryka dała ich maszynom, to był jeszcze zakręt i lekkie wzniesienie. To wszystko solidnie nas zasłaniało, nie dając zbyt wiele czasu do namysłu naszym potencjalnym kierowcom.
Kto jeździł stopem, ten doskonale wie, o czym piszę. Takich miejsc się nie wybiera, w nie się wpada jak do kierownika, który chce ci opowiedzieć wszystko, a ty masz tylko pięć minut. Wydawało mi się wtedy, że gorszej miejscówki do łapania stopa nie można trafić, wydawało mi się… dopóki pewnego razu nie wylądowałem pod szwedzkim Varbergiem, a jeszcze innym razem w bułgarskim centrum ch…, ale to tematy na kolejną opowieść. Z Ryszardem dotarliśmy do Monachium, ale to nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. W końcu to były Niemcy.
„Przerzut żywego towaru”
Rysiek jechał do Monachium i nie zważając na ryzyko i potencjalne kłopoty z tym związane, zgodził się nas zabrać. Pierwszy problem to przejazd przez granicę czesko-niemiecką. Warto wspomnieć, że to były czasy tuż przed wejściem Polski i Czech do strefy Schengen, a już po tym jak upadł mur berliński, a Niemcy zamienili marki na euro. Na granicy z paszportem w kieszeni czekało się w kolejce do okienka. Nie w takim tłumie jak obecnie w Medyce, ale swoje trzeba było odstać. Trudność polegała na tym, że tiry są rejestrowane zwykle na dwie osoby i jeśli auto jest przeładowane, to Niemiaszki nie wpuszczą go do siebie. A jeśli już polizei złapie taki samochód u siebie, to kończy się mandatem i wysiadką. Rysiek ryzykował nie tylko kilka stówek euro (wtedy to było więcej niż połowa jego wypłaty), ale przede wszystkim czas, bo „jak już cię zatrzymają, to i k… bieżnik będą ci mierzyć w każdym kole”.
Ze sprawnym przekroczeniem granicy poradziliśmy sobie z pomocą drugiego kierowcy. Rysiek przez radio zapytał, czy jest ktoś chętny do przerzutu żywego towaru, i na odpowiedź długo czekać nie musiał. Janusz spod Sieradza, gotowy na wszystko, zmierzał właśnie w naszym kierunku. W kolejce przed szlabanem dziewczyna przeskoczyła do białego tira i legalnie wjechaliśmy do zjednoczonych Niemiec. Ale to jeszcze nie koniec przygody.
Kontrola drogowa
Za przejściem granicznym, na pierwszej stacji zrobiliśmy krótki postój na jedzenie i odebranie żywego towaru od Janusza spod Sieradza. Została nam ostatnia prosta do Monachium, jak mogłoby się wydawać. Czas mieliśmy dobry. Przed zmrokiem powinniśmy być na miejscu. Byliśmy w dobrych humorach, żartowaliśmy… i wtedy trach – policja przed nami ściąga nas z drogi na parking. Szybka akcja. Towarzyszka podróży przeskoczyła do tyłu i przykryła się kocem. Nie było to łatwe, bo szoferka mała, a za nami i tak już leżały plecaki.
– Cichutko i udawaj, że cię tam nie ma, a ty wyglądaj na mojego zmiennika – rzeczowo pouczył nas lekko spanikowany Rysiek.
Zdążył jeszcze zapytać, czy „coś” wieziemy…, gdy policjant stanął przy drzwiach. Nasz kierowca sprawiał wrażenie osoby, która już nie jedno przewoziła. I właściwie to nie wiedzieliśmy, co ma na pace, a co w schowkach. Na szczęście była to tylko rutynowa kontrola drogowa, sprawdzili dokumenty i ładnie pożegnali się… po polsku.
Co było dalej
O dalszych przygodach przeczytasz w tym wpisie.
Wszystkie odcinki znajdziesz tu – z Pamiętnika taty.